"To Święty Graal wędrowców". Łukasz Supergan po zimowym trawersie wyspy gejzerów i wulkanów
Opublikowane w śr., 11/03/2020 - 19:00
Pomysł na przejście wyżyn Islandii zimą był trafiony?
Jak najbardziej. Trochę się bałem tego wyzwania, do końca miałem wątpliwości, czy podołam. Islandia jest nieprzewidywalna pogodowo, jeszcze w styczniu na wyspie działy się paskudne rzeczy, gwałtowne burze, czerwone alarmy itp. Jadąc tam wtedy zastanawiałem się, czy zachowuję się rozsądnie. Ale luty okazał się bardziej stabilny. Trafiłem wprawdzie na kilka burz i śnieżyc, bardzo utrudniających przemieszczanie się, czy nawet rozbicie namiotu. Ale generalnie aura sprzyjała i to był bardzo ważny czynnik.

Opowiedz o przebiegu twojej wyprawy.
Z początku starałem się iść dość ostrożnie, ale gdy poczułem się pewniej, ruszyłem z kopyta do wnętrza kraju, żeby wykorzystać dobrą pogodę. Nawet sami Islandczycy kręcili na nią głowami ze zdziwieniem. Mówili, że tegoroczna zima była bardzo mało śnieżna.
Ja początkowo, we wschodniej części kraju, miałem nawet całkiem sporo śniegu, ale po tygodniu przyszła odwilż. Trwała tylko dwa dni, ale wystarczyła, żeby duża część śniegu stopiła się odkrywając skały, a reszta po kolejnym ochłodzeniu zamieniła się w lód. To bardzo utrudniło wędrówkę.
Często brakowało śniegu do jazdy na nartach, jechałem po firnie, śniegu tak twardym i zmrożonym, że był niemal lodem. Posuwanie się na nartach i ciągnięcie sań po czymś takim było bardzo kłopotliwe. Narty myszkowały na wszystkie strony, trudno było utrzymać kierunek, wchodzić na zbocza. Na takim oblodzonym terenie albo klucząc wśród odsłoniętych skał, trudno było fajnie puścić się na nartach. To dość mocno mnie frustrowało.
Wygląda na to, że namacalnie odczułeś globalne ocieplenie klimatu. A co o tym mówią sami Islandczycy? Oni mają porównanie.
Obserwują przede wszystkim, że topią się lodowce. Ich powierzchnia zmniejsza się dość gwałtownie. W zeszłym roku jeden z nich, Okjokull w zachodniej części wyspy niedaleko Reykjaviku, całkowicie zniknął. Islandczycy urządzili mu nawet symboliczny pogrzeb i postawili w jego miejscu pomnik. Ja, oczywiście, po zaledwie miesięcznym pobycie, nie mam wiele do powiedzenia na ten temat, ale trafiłem na ten dziwny fenomen pogody, który opisałem. Ocieplenie i odwilż były chwilowe, ale wystarczyły, że szlak na kolejne dni zmienił się drastycznie.

Przez większą część wyprawy poruszałeś się na nartach?
Tak. Zdarzyły się dni, w których szedłem „na butach”, ale było ich może cztery? Kilka dni było „mieszanych”, gdy kilkakrotnie zakładałem i zdejmowałem narty, a przez pozostały czas poruszałem się wyłącznie na nartach. To zależało od warunków w danym dniu. Patrząc na dystans, wydaje mi się, że mniej więcej połowę pokonałem na nartach, czyli około 400 km. Trzeba jednak pamiętać, że końcowe 150 km to już była strefa wybrzeża. Zostawiłem bagaż i przez ostatnich 6 dni szedłem bez nart i sań, tylko z lekkim plecakiem. Gdyby więc liczyć to, co najtrudniejsze, czyli same wyżyny Islandii, te 400 km na nartach stanowiłoby jakieś dwie trzecie wyprawy.
Podsumowując: całą trasę ze wschodu na zachód szacuję na około 800 km, z tego trzeba odliczyć strefę zachodniego wybrzeża i półwysep Snæfellsnes, które przemierzyłem „na lekko”. Przez same wyżyny, w centralnej niezamieszkałej części wyspy, przeszedłem jakieś 600 km. A z tego około 400 km na nartach.
A czy całą trasę, którą pokonałeś, dałoby się pokonać bez nart, wyłącznie na butach?
Pewnie tak... ale wymagałby to gigantycznego wysiłku. Natomiast gdybyś zapytał, czy da się ją pokonać bez sań – odpowiem, że prawdopodobnie nie. Ciężar plecaka, który musiałbyś dźwigać, byłby ogromny. Na starcie miałem na saniach jedzenie i paliwo na 3 tygodnie. To ważyło około 25 kg. Do tego dolicz sprzęt i okaże się, że na saniach masz 50 kg towaru. Gdybyś musiał wziąć to na plecy, raczej nie mógłbyś się przemieszczać. A teraz wracając do pytania: czy można by iść ciągnąc sanie bez nart? Hmmm... na mojej trasie było momentami tyle śniegu, że szalenie trudno byłoby przemieszczać się bez nart. Nawet jadąc na nartach zapadałem się po kostki. Bez nart byłoby po kolana. Zrobienie w takich warunkach kilkudziesięciu kilometrów na dobę... wątpię, żeby było to możliwe. Teoretycznie pewnie się da, ale musiałby to być jakiś niesamowity harpagan.

Zostańmy zatem przy nartach i saniach, które za sobą ciągnąłeś, zajrzyjmy teraz na te sanie. Załadowałeś je prowiantem, paliwem i sprzętem. Czym konkretnie?
Paliwem był gaz, zwykłe kartusze z gazem. Zasilałem nim jetboila, prostą kuchenkę turystyczną, jakiej używam także na wycieczkach w polskich górach. Prowiantu zabrałem na 20 kilka dni, trzy tygodnie z małą górką – i to się sprawdziło. Z Polski przywiozłem trochę liofilizatów, przeznaczonych na jeden duży posiłek dziennie - obiadokolację. Natomiast na śniadanie jadłem na przykład puree ziemniaczane albo z mięsem, w ciągu dnia przekąski. To była już żywność suszona, w proszku, kupiona w zwykłym supermarkecie w Reykjaviku. Nic specjalnego.
Jak bilansowałeś dietę podczas wyprawy?
Starałem się, żeby posiłki były zrównoważone. Dosyć dużo tłuszczu, ale nie rezygnowałem z węglowodanów. Miałem też sporo mięsa - kabanosów kupionych w polskim sklepie w stolicy Islandii, chociaż trochę mnie to bolało, bo na co dzień staram się trzymać dietę wegetariańską. Na wyprawach jednak, zwłaszcza zimowych, bardzo trudno jest obyć się bez mięsa. Dużo sera, masła orzechowego i słodyczy, jak czekolada, batony. Nie miałem za to żadnego pieczywa. Chodziło o to, żeby kaloryczność w produktach była jak najbardziej skondensowana. (czytaj dalej)

