"Byłem najlepszy!" Z Janem Hurukiem, maratończykiem stulecia, o nim, historii i o teraźniejszości polskiego maratonu

 

"Byłem najlepszy!" Z Janem Hurukiem, maratończykiem stulecia, o nim, historii i o teraźniejszości polskiego maratonu


Opublikowane w pt., 03/01/2020 - 19:07

Który ze swoich sukcesów ceni pan sobie najbardziej?

Wszyscy mówią, że najważniejsze są igrzyska olimpijskie. Zgoda, ale... maraton jest konkurencją specyficzną i w nim bardzo mocno liczą się też wyniki w wielkich imprezach komercyjnych. Gdybym wygrał Maraton Londyński w 1992 roku, nie wahałbym się i ocenił to wyżej niż 7 miejsce w barcelońskich igrzyskach kilka miesięcy później. No, ale byłem drugi... Postawię więc na inny bieg w Londynie i trzecie miejsce w Pucharze Świata w 1991 roku. To mój najcenniejszy sukces!

A największe rozczarowanie w pańskiej karierze biegowej?

Hmmm... to bardzo trudne pytanie. Myślę, że największy zawód sprawiło mi dopiero 13 miejsce na Mistrzostwach Europy w Helsinkach w 1994 roku. Jechałem tam po medal, byłem super przygotowany! To samo można zresztą powiedzieć o całej naszej ekipie, bo powinniśmy zdobyć „w ciemno” także medal drużynowo, a zajęliśmy tylko piątą lokatę.

Grzegorz Gajdus (17 miejsce), Wiesław Perszke (34), Jacek Kasprzyk (38) i Sławomir Gurny byli, tak samo jak ja, w świetnej formie. Ale załatwiła nas pogoda. Szykowaliśmy się do ME w warunkach „fińskich”, w Sopocie, potem aklimatyzowali już w Helsinkach, a tam przyszedł upał i w noc przed startem chwili ulewa. Ogromna wilgotność o wiele bardziej sprzyjała maratończykom z południa Europy, którzy przyjechali do Helsinek w ostatniej chwili. Dla nas, a zwłaszcza dla Gajdusa i dla mnie, to była klęska.

Czy czuje się pan maratończykiem spełnionym?

Zdecydowanie nie! Brakuje mi do szczęścia medalu olimpijskiego. Gdybym miał to trofeum, byłbym „kozakiem”! Medalistów igrzysk, z zwłaszcza zwycięzcę, zapamiętuje cały świat, przez bardzo długie lata. Z innymi imprezami już tak nie ma, niestety.

Bardzo żałuję, że nie było mi dane wystartować w igrzyskach w Atlancie w 1996 roku, bo byłem wówczas w znakomitej dyspozycji. Wcześniej, mimo że byłem po operacji ścięgna Achillesa, uzyskałem trzeci wynik spośród polskich maratończyków. W 1995 r. w Tokio nabiegałem 2:11:25, a PZLA ustalił bardzo wygórowane minimum na poziomie 2:11. Do wskaźnika brakowało mi niewiele, ale spełniałem wymóg światowej federacji. Niestety, PZLA nie chciał mnie wysłać. (czytaj dalej) 


Polecamy również:


Podziel się:
kochambiegacnafestiwalu
kochambiegacwpolsce