Kiedy piekło zamarznie. Nasze Piekło Czantorii 2018 [ZDJĘCIA]

 

Kiedy piekło zamarznie. Nasze Piekło Czantorii 2018 [ZDJĘCIA]


Opublikowane w czw., 22/11/2018 - 08:48

Ustroń, 17 listopada, 12:03. Podejście na Mendę to było czołganie, umieranie, a nie napieranie. Ostatni zbieg nie był zbiegiem, tylko pokracznym człapaniem. Kolana wyją z bólu, a stopy łapią skurcze. Całe trzecie koło to były długie kryzysy na przemian z krótkimi przypływami mocy. Na samych zbiegach, które zwykle są moją najmocniejszą stroną, straciłem dobre 15 minut. Tak, jak ostatnim razem dwa lata temu, stoję przed ostatnią prostą – 1400 metrów w poziomie i 470 w pionie. Wtedy chciałem się tylko zmieścić w limicie, miałem na to godzinę dziesięć i wiedziałem, że już jestem w domu. Teraz do postawionej sobie granicy mam 57 minut i w tym stanie w jakim jestem, niczego nie jestem pewny. Przed startem jeden głos mi mówił, że prędzej piekło zamarznie, niż ją złamię. Drugi jednak podpowiadał, że jest to możliwe...

* * * * *

Powrót do Piekła

Ustroń, 17 listopada, 0:00. Mróz, rozgwieżdżone niebo, gorąca atmosfera. Trzeci raz stoję na starcie Piekła Czantorii. Który to już z „docelowych” startów w tym roku? Nie pierwszy, ale chciałbym, żeby ostatni. Obiecałem sobie, że jak wykręcę dobry czas, to daję sobie trzy tygodnie przerwy od mocnego biegania. Trochę już w tym roku zwojowałem. Bohaterowie są zmęczeni, i to bardzo.

Robimy sobie zdjęcia i życzymy powodzenia z Krzyśkiem, Darkiem i Maćkiem. Przybijamy piątkę z Hubertem, z którym razem tak dobrze przeprawiliśmy się przez pierwsze, śnieżno-błotne Piekło w 2015 roku. Później na trasie spotkamy się jeszcze z innym Maćkiem, towarzyszem broni z pamiętnego ŁUT-a 2014. Arek poszedł gdzieś naprzód walczyć o dobre miejsce. Odliczanie, start lekko w dół i za chwilę sztajcha pod wyciągiem.

To pierwsze z pięciu dużych podejść na okrążeniu. Zacząłem gdzieś bliżej końca stawki, ale wchodzę w dobry rytm i z pomocą kijków przesuwam się do góry. W najstromszym miejscu, przed wejściem do lasu, jest jakieś 25%, ale to tutaj normalne. Zbieg jest śliski, jeszcze bardziej stromy, po luźnych bajborach, liściach i z odrobiną błota. Na nim jak zwykle po wariacku wszystkich wyprzedzam slalomem.

Jednak pierwszą z trudności tego biegu, jeśli 5600 albo więcej pionowych metrów na 63 km można w ogóle nazwać biegiem, jest pora jego rozgrywania. Start o północy i długa, listopadowa noc powodują, że ludzie ze środka stawki ponad połowę trasy pokonują po ciemku – a zwycięzca ledwo zobaczy wschód słońca przed osiągnięciem mety.

Zamiast dłuższego asfaltowego odcinka, od ubiegłorocznej edycji – jedynej, na której mnie nie było – Przemek z Arturem dorzuucili dwie wredne hopki z sumą podejść ponad 150 metrów. Na cały bieg da to dodatkowe pół kilometra pionu. Szczególnie zbieg z tej pierwszej jest wredny, że aż muszę użyć kijków dla równowagi. Krótki, ale może najciekawszy na całej pętli. Liście i zmrożone błoto, a pod nimi kamienie, niezła zabawa. Nie muszę dodawać, że znów na nim zyskuję kilka miejsc.

Dalej trasę już znam. Druga góra jest miejscami stroma, a zbieg z niej dla odmiany cały stromy. Trzecia – Mała Czantoria – niemożliwie długa i żmudna. Siadam na ogonie jakiejś szybkiej dziewczynie. Nie wiem, czy to nie za szybko jak na pierwsze koło. Ale przed końcowym zakrętem nie chcę być samolubny i wyskakuję przed nią, żeby się trochę za mną powiozła. Szybki zbieg na bufet do Poniwca, jeszcze szybsza przegryzka z popitką i czas ruszyć na 36-procentową sztajchę wyciągową trasą.

Szaleństwo, czy rozsądek?

Zmrożona trawa jest śliska, lepiej cisnąć po kamieniach. Rozkręcam się pomału, ale górną część mocno przyciskam. Na łagodniejszym odcinku podszczytowym miejscami podbiegam, żeby rozgrzać zmarznięte ręce, bo im wyżej, tym mróz silniejszy. Szczyt Czantorii w 34 minuty od Poniwca. Najdłuższy zbieg dnia – mega stromy i kamienisty – szybki, ale bez szaleństw. Wiem z doświadczenia z dwóch poprzednich startów, jak można się na nim zajechać mięśniowo i kondycyjnie. No i ciemność nocy wymusza odrobinę rozsądku i powstrzymuje przed kilianowaniem. Znakomite odblaskowe oznaczenia w świetle czołówki znów prowadzą jak po sznurku.

Ostatnie, piąte podejście na pętli, zwane przeze mnie Mendą, bo tak dało mi popalić w 2016 roku, teraz wchodzi w 19 minut. Ostatni zbieg narciarskim stokiem, a potem szutrówką, równie błyskawicznie. Tuż przed pomiarową matą na końcu okrążenia stoi Gosia, żona Arka. Zagrzewa mnie do walki i krzyczy, że Arek był tu poniżej trzech godzin. Żeby tylko wytrzymał to tempo...

Przebiegam bramę w 3:27. W głowie mi siedzi, że pierwsze koło zrobiłem w 3:44 w szybszej dla mnie edycji 2015, i trochę jestem przerażony własnym szaleństwem. Później jednak zobaczę, że wtedy mój międzyczas wyniósł równo trzy i pół godziny, a ten co myślałem miałem rok później, kiedy byłem bez formy i po przeziębieniu. W 2015 mieliśmy śnieg z błotem. Teraz jest sucho, ale z dwiema hopkami w promocji. Wyrównuje się? Tak więc dotąd biegłem całkiem... rozsądnie!

Co jest lepsze od kubka pomidorówki?

Jak jest z tą moja formą? Wydawało się, że tegoroczne wysokogórskie treningi i starty mi ją nieźle podbiły. Ale z drugiej strony po takim sezonie można być nieźle zajechanym. Tydzień temu niedaleko stąd biegliśmy z Jarkiem GEZnO, górską dwudniówkę na orientację, którą trochę niedoceniłem. Doskwierały mi po niej kolana. Dziś na zbiegach czuję je od początku.

Paśnik przy dolnej stacji kolejki ogarniam bez marudzenia, podobnie jak pierwsze dwie góry i dwie „promocyjne” hopki pomiędzy nimi. Pierwsze koło skończyliśmy razem z Karoliną, z którą długo napieraliśmy razem. Teraz ona ucieka mi na podejściach, a ja doganiam ją na zbiegach. Tak już będzie do końca.

Mała Czantoria od początku daje mi już odczuć zmęczenie. Długo i wolno się rozkręcam, podczas gdy czołówka maratonu – który wystartował o 4:00 – mnie masowo wyprzedza. Dopiero pod koniec przyciskam. Półmetek okrążenia na punkcie w Poniwcu wchodzi mi jednak ponad 20 minut wolniej. Jak poprzednio, na paśniku znów spotykam Huberta, który przybył tu kilka minut wcześniej i wyjdzie też przede mną. Na ławce siedzi także... Krzysiek. Byłem przekonany, że jest dużo przede mną. Narzeka na przemarznięcie i kłopoty jelitowe. Od obsługującej bufet Moniki, żony Maćka, dowiaduję się że jej mąż wraz z Darkiem jeszcze tu nie dotarli. W to też nie mogę uwierzyć. Wszyscy wymienieni ogrywają mnie jak chcą na każdym dystansie w górach i na ulicy.

Na zimno i zmęczenie nie ma nic lepszego, niż kubek gorącej pomidorówki. To znaczy jest... dwa kubki! Zakładam swoje najcieplejsze, lodowcowe rękawice. Szósta rano to najzimniejsza pora, a ja jestem zmarźluch, przynajmniej jeśli chodzi o łapy. Opuszczamy punkt razem z Krzyśkiem. Nad rozjaśniającym się wschodnim horyzontem świeci Wenus, przeraźliwie jasno, niczym jakieś UFO.

Sztajchę wzdłuż wyciągu robimy całkiem szybko. Na Czantorię, najwyższy punkt trasy, znów marszobiegiem. Rękawice ratują mi d***, bo całkiem mocno wieje i odczuwalna temperatura to jakieś -10 stopni. Na szczycie jest już na tyle jasno, że gasimy czołówki. 36 minut z Poniwca, a więc wciąż znakomicie. Krzyśka kręci w brzuchu, ale cały początek zbiegu wzdłuż czeskiej granicy trzyma się za mną. Mówi jednak, że na dole będzie musiał iść na posiedzenie. Upewniam się, że da radę i mocno dociskam na technicznym zbiegu na polską stronę.


Polecamy również:


Podziel się:
kochambiegacnafestiwalu
kochambiegacwpolsce