Kiedy piekło zamarznie. Nasze Piekło Czantorii 2018 [ZDJĘCIA]
Opublikowane w czw., 22/11/2018 - 08:48
Nowa nadzieja, czy mroczne widmo?
Mendę łykam w 21 minut. Za plecami znad gór wschodzi słońce, dodając nowych sił. Na ostatnim zbiegu jednak kolana już wyją z bólu. Fizjo-szaman już dawno mi powiedział, że łękotki mam styrane, ale wałkowanie czwórek i rozsądne treningi ostatnio pozwalały trzymać problem w szachu. Będzie trzeba dać im odpocząć... Drugie koło w 4:05, w sumie 7:32. Jedenaście minut szybciej, niż na pierwszym Piekle. Wtedy jednak ostatnia runda zajęła mi prawie pięć godzin. Na mecie byłem w 13:15.
Przeliczam swoje szanse na życiówkę. Wciąż są bardzo duże, chyba że się zupełnie rozsypię. Wciąż jeszcze myślę nawet o złamaniu 13 godzin. Bufet z bardzo miłą obsługą ogarniam w osiem minut. Znów spotykamy się na nim z Karoliną. Wychodzi trochę wcześniej. Na oświetlone porannym słońcem pierwsze podejście pełznę jak żółw, ale doganiam ją na zbiegu. Na krótkim wypłaszczeniu jednak znów pokazuje mi plecy i znika z pola widzenia.
Na dwóch hopkach dalej mam kryzys. Pod górę wyprzedzają mnie kolejni zawodnicy. Na zbiegach, przez ból kolan, jestem w stanie nadrabiać tylko trochę. Do tego zaczynają dochodzić skurcze w stopach. Drugą dużą górę znów niemożliwie męczę. Małą Czantorię tak samo, jednak przed jej szczytem mam niespodziewany przypływ mocy. Tak jak na drugim kole maratończycy, teraz masowo wyprzedzają mnie połówkowicze.
Na zbiegu do bufetu łapię najpierw Karolinę, a chwilę potem Huberta. Daję sobie planowe 15 minut – naprawdę wyjdzie 17 – na odpoczynek i posiłek, którego głównym daniem okazuje się prawdziwie królewski szaszłyk. Do tego ponad pół litra kofoli. Karolina ucieka kilka minut przede mną. Hubert mówi, że ma tak zajechane nogi, że musi dłużej posiedzieć.
Nie wiem, jak to możliwe, że dotarcie do wieży na Czantorii zajmuje mi 39 minut. 10:55 od startu. Na zbiegu jednak zatrzymują mnie zajechane nogi, skurcze w stopach i najgorszy ze wszystkiego ból kolan. Bez tego towarzystwa na dole byłbym kilka minut szybciej.
Na Mendę podchodzę już jak zupełny zombiak – osiem minut dłużej, niż na pierwszym kole. Na początku muszę wyrównać tętno po zbiegu, chociaż wcale nie był szybki. Wyprzedzają mnie tabuny półmaratończyków, a także jeden ultras z czerwonym numerem. Tym razem wyższa siła nie pcha mnie wiatrem pod górę, ani nie zrzuca na głowę bukowego orzeszka. Pewnie wie, że wróciłem silniejszy i jakoś sobie poradzę.
Widok lin wyciągu przed górnym przełamaniem przynosi ulgę, ale fałszywą. Zbieg stromym narciarskim stokiem jest bowiem jeszcze większą katorgą dla nóg. Jeśli w ogóle można go nazwać zbiegiem – bardziej przypomina dreptanie kaczki.
Jak się odmienia sztajcha?
O 12:03 stoję na dole przed ostatnią prostą. 1400 metrów w poziomie i 470 w pionie. Taki wertykalny półkilometr. Cały doskonale widoczny, wydaje się sięgać nieba. Ale trochę oswojony, bo to już mój trzeci raz na tej sztajsze. Czy tak się odmienia „sztajcha”? Swego czasu długo to rozkminialiśmy z Olgą, a jeszcze dłużej próbowaliśmy dojść pochodzenia tego słowa...
W poprzednich latach robiłem ją w 40 i 45 minut. Teraz do postawionej sobie granicy mam aż 57. Jednak w tym stanie w jakim jestem, niczego nie jestem pewny. Przed startem jeden głos mi mówił, że prędzej piekło zamarznie, niż rozmienię trzynastkę. Drugi jednak podpowiadał, że jest to możliwe. A dziś przecież właśnie zamarzło piekło... Piekło Czantorii. Więc kiedy, jak nie teraz?
Znowu się rozkręcam pomalutku. Pod górę przynajmniej nie łapią skurcze. Widzę, że dogania mnie spotkany wcześniej kilka razy ultras. Dajesz, Wojtek – znam jego imię z numeru – masz więcej siły ode mnie! – krzyczę w dół. Odpowiada coś wykończonym głosem. W tym momencie czuję, że zmęczenie puszcza i mogę więcej.
Oddech się uspokaja, kije pracują na równi z nogami, wchodzę w swój „komfortowy trzeci zakres”. Na płaskim bym tak nie mógł, to działa tylko pod bardzo stromą górę. To się nie wzięło znikąd. Cały rok ciężkich treningów i startów zaczyna oddawać to, co w niego włożyłem. Zimowy obóz w Tatrach (Olga!), Zamieć, RMG Ultra, Tenerife Bluetrail, moje łódzkie Łagiewniki, Brus i Rudzka Góra (Marcin, Arek, Mauro!), Kamieńsk, Aladağlar Sky Trail, sierpniowe Tatry i Leśnik na Pilsku, Lackowa i Busov po Festiwalu, Santa Cruz Extreme...
Sto na sto
Jest jak niedawno na Mendzie, tylko odwrotnie. Teraz ja wyprzedzam zawodników z maratonu i połówki, wszystkich jak leci. To się nazywa radość napierania. Dzika radość życia. Po drodze stoją tablice z napisami, ile zostało podejścia w poziomie i pionie. Błoto jest na przemian rozmrożone i zmarznięte, tak czy siak śliskie, a sztajcha coraz bardziej staje dęba.
Na profilu na Trace de trail ( https://tracedetrail.com/en/trace/trace/48960 ), jeden jej odcinek ma 110 m+ na 110 poziomych metrów, czyli stuprocentowy gradient. Stok o nachyleniu 45 stopni. Według tych danych, cała trasa ma 5770 m sumy podejść – więcej, niż deklarowane przez organizatorów 5600 na 63 km. Komuś z zegarka wyszło nawet 5900. GPS-y nieraz zawyżają dystans, ale przewyższenie zdarza się im zaniżać, więc...?
Jak gdzieś ma być 100/100, to chyba właśnie tu, bo stromiej nie było i nie będzie... tzn. zaraz będzie. Dysząc jak pies i odpychając się z kijków, wyprzedzam ludzi bokami ścieżki. Na górze tego odcinka skarpa jest tak stroma i zmrożona, że muszę złapać stalową linkę, by się wciągnąć. Ponad nią jest prawie tak samo stromo. Meta niby wiem gdzie jest, ale wciąż jej nie widzę za przełamaniem.
Tętno w kosmicznym zakresie, ale dobrze się z tym czuję. Wciąż wyprzedzam napieraczy, w tym ultrasa, który prześcignął mnie na Mendzie. Przed sobą wysoko wreszcie dostrzegam metę, a trochę bliżej różową kurtkę Karoliny. Nie bawię się w dżentelmena i przeganiam ją kilka metrów przed kreską.
12 godzin i 34 minuty. 45. miejsce na 167 startujących i setkę finiszerów. Sztajcha weszła w 31 minut. Niemożliwe? Dziki, nieartykułowany krzyk radości. Medal od Prezesa Artura. Podziękowanie za wspólne napieranie i zdjęcie z Karoliną od Mistrza Jacka „UltraLovers” Deneki. Już kilka startów nazywałem „biegami życia”, ale ten chyba je przebił.
Hubert dotrze na mete też przed upływem 13 godzin. Krzysiek nieco ponad godzinę po mnie – gdyby nie wspomniane sensacje, pewnie by się ze mną utrzymał. Maciek chwilę za nim, a Darek spokojnie 40 minut przed 15-godzinnym limitem. Z żadnym z nich na żadnym innym biegu, w górach czy na asfalcie, nie miałbym szans. Arek złamał 11 godzin, zajmując 19. miejsce. Niedługo pewnie będzie stawał na pudle w znanych górskich biegach, bo ma do tego wszelkie predyspozycje.
Ale Piekło Czantorii jest specyficzne, jakby skrojone pode mnie. Nawet na ostatniej, kryzysowej pętli, gdzie wydawało się, że traciłem, tak naprawdę zyskałem – oba poprzednie razy robiłem ją około pięciu godzin, a teraz cztery i pół. Przez ostatnie miesiące się dowiedziałem, co najbardziej lubię w górach: „krótkie” biegi na dystansach 30-70 km, maksymalnie nabite przewyższeniami i technicznymi trudnościami. W tym kierunku będę też podążał w przyszłym roku, jak zwykle dla urozmaicenia dorzucając trochę OCR, czasem jakąś uliczną dychę, a może i górską setkę. A dziś na pewno dałem z siebie 100/100, jak na profilu końcowego podejścia.

Kamil Weinberg


