Izabella Łęcka: „Nigdy nie mów nigdy!”

 

Izabella Łęcka: „Nigdy nie mów nigdy!”


Opublikowane w wt., 16/12/2014 - 15:01

Wrzesień 2014

On i Ona. Z 4 osobowej ekipy w zeszłym roku została połowa, druga połowa niestety kontuzjowana. On Ultramaratrończyk, Ona wierna Kibicka, która usłyszała: „Startuj, lepszego miejsca na debiut mieć nie będziesz”. Chyba ma rację racje, pomyślałam.

Piątek. Wyjeżdżamy. Po dwóch godzinach Krynica wita nas pięknym słońcem, rześkim powietrzem, i jak w zeszłym roku, niesamowitą atmosferą.

Odbiór pakietów startowych. Było w tym coś dumnego, ekscytującego ale i dziwnie krępującego. Myślałam sobie – co ja w ogóle tu robię. Nie biegam regularnie, są tu lepsi, systematyczniejsi, wytrwalsi i ja mam stawać pośród nich? No nic. Trzeba coś zjeść, bo węglowodany mogą się przydać. Mi jak mi, ale przede wszystkim Ultrasowi. Podekscytowani nadchodzącym jutrem kładziemy się spać.

Sobota, godzina 2:00 dzwoni budzik. On musi wstawać, by rozprawić się z 66 kilometrami. Patrzę na Jego silne ramiona i wyrzeźbione plecy. Zakłada koszulkę, dojada kromki z dżemem. Gotowy do wyjścia daje buziaka, a ja życzę mu powodzenia, uśmiecham się do siebie, zamykam pokój i wracam w objęcia już tylko Morfeusza.

Sobota. 8:30 dzwoni budzik. Otwieram oczy. Rześkie powietrze delikatnie muska po twarzy i igra z moją motywacją do wstania. Jeszcze pięć minut, no może dziesięć. Myślami przenoszę się na trasę do Ultrasa: jak mu tam? Gdzie już jest? Za ile będzie na mecie? Nagle stwierdzam, że ogarnia mnie lekki stres. Uśmiecham się do siebie i myślę sobie: oj głupia Ty! Stresujesz się? Wrzuć na luz, to „tylko” bieg! Tak też się stało. Śpiewająco minęła mi poranna toaleta. Tańcząco przygotowane zostało śniadanie – wedle podpowiedzi – kanapki z dżemem plus kawa przy jednym z porannych programów „śniadaniowych”. Wszak oprócz biegowych emocji trzeba wiedzieć co się w świecie dzieje. „Relax, take it eeeasyyy” – myślę sobie.

I oglądam dalej. Zakładam koszulkę, spodenki. „Pokaż na co Cię stać...” nucę. Przypinam numer startowy. „Bo jak nie Ty to ktoo o o o...”. Pakuję parę rzeczy do depozytu i mam w głowie, że Adam pisał do K., że w tym roku nie zabierają depozytów do Muszyny. Nic, zgodnie z podpowiedzią zostawię w Krynicy. Zwarta, gotowa. Czas wyjść „hej ho, na deptak by się szło...”. Zastanawiam się czy jeszcze jestem normalna, czy to obłęd? Paranoja? A może zwykła ekscytacja?

Wyrzut kortyzolu, serotoniny, dopaminy i całej wybuchowej mieszanki hormonów?

Mijam Fontannę, przy której w zeszłym roku zajadałyśmy się lodami czekając na biegaczy. Teraz postanawiam zrobić tam fotkę w stylu „Przed biegiem wygląda się tak” Na deptaku zorientowałam się, że nie mam kolczyków! Jak to?! Ja? Bez kolczyków?! Różowe kuleczki kupione i już w uszach. Idealnie. Można biec :)

Depozyt oddany. Dzwoni Ultras – On już po robocie! Jestem i dumna i zazdrosna, no ale on po, a przed robotą ja. Równowaga musi być :D

Rozgrzewka przy muzyce. Kiedy mięśnie rozciągnięte zajmuje swoje miejsce. Nie, nie w pierwszej linii. Deklarowany czas to jedyne 55-60 minut. Do startu 10 minut. „Iza, nie stresuj się, dasz rade. To ma być z górki. U siebie robisz 10 km po pagórkach a tu nie zbiegniesz? Kij, że słońce wyszło”, „Wyluzuj maleńka”, „Za godzinkę z hakiem będziesz po robocie”- latają mi po głowie luźno niezwiązane myśli. Wywiązuje się rozmowa z sympatycznym Panem, żartujemy, życzymy sobie powodzenia.

Powinien być start, już 12:00. Nagle jakieś oklaski, ale nie ruszamy. O starcie ani widu ani słychu. Za chwilę tłum biegaczy rozstępuje się, niczym po mojżeszowym uderzeniu laską by Lud Wybrany mógł przejść. Wtem okazuje się, ze to nie Lud Wybrany, ale samym środkiem kroczy dumnie Marcin Świerc, zwycięzca Biegu 7 Dolin. Mistrz powitany gromkimi brawami. Teraz biegacze mogą wyruszyć w trasę Życiowej Dziesiątki.

Dla mnie to podwójna ekscytacja – to w ogóle mój pierwszy oficjalny bieg! Mało kto o nim wiedział, inni może wiedzieli, a nie wierzyli. Nic. Stało się, a ja kiedy mówię A to mówię i B. Przecież nie zwieję ze startu jak Panna Młoda sprzed ołtarza! Przygoda rozpoczęta. Deptak w Krynicy, powiewające flagi, muzyka w tle, oklaski kibiców – emocje z górnej półki!

Na początku nie jest źle. Mijam nasze miejsce noclegowe z zeszłego roku i myślę sobie: „kurde, a spacerem to się jakoś dłużej szło. Bieganie! Co za ekonomia czasu!”.Trzy kilometry później... „Cieniasie biegniesz dalej! Nie ma, że się nie chce. To nie ósmy kilometr, a czwarty, trzeba to skończyć. Dajesz, dajesz!” (Gdybyś siedział w jej głowie musiałbyś chodzić poboczem. Myśli bowiem krążyły tak szybko, ze przekraczały wszelka możliwa dozwoloną prędkość) Na trasie odkryłam wielką moc automotywacji i kontaktu z sobą – na miarę złota! :)

Pit stop z wodą był dla mnie orientacyjny. Już ponad połowa drogi za mną. Oł jeah!

Polecamy również:


Podziel się:
kochambiegacnafestiwalu
kochambiegacwpolsce