"Zadałam sobie rany, ale wyszłam z tego silniejsza". Joanna Mostowska przebiegła 500 km GSB dla Mikołajka
Opublikowane w śr., 03/07/2019 - 17:52
– Ostatniego, dziewiątego dnia, spotkałam na połoninach największe dotąd tłumy turystów. Podchodziłam szybko, miałam siły. Ale w dół szło mi wolniej niż turystom. Stopy były już skatowane! W Ustrzykach posiedziałam kilka chwil w strumieniu, żeby odpoczęły i się schłodziły.

– Ostatnie podejście pod Tarnicę to ulewa i silny wiatr. Na szczęście pod szczytem spotkaliśmy się z Kubą, który wyszedł mi naprzeciw. Wtedy po raz pierwszy przestraszyłam się gór. Niby to tylko niskie Bieszczady, ale całkowicie przemoczoną wiatr wychłodził momentalnie. W dodatku byłam już słaba i potwornie obolała! Nie mogłam normalnie stawiać stóp, bolał cały środek podeszwy.
– Zebrałam resztki sił i skoncentrowałam na tym, by jak najszybciej przejść przez Halicz i Rozsypaniec. Niżej nie będzie tak wiało, a poza tym musiałam zejść przed zmrokiem do drogi. Udało się! Zostało 8 ostatnich kilometrów drogi do Wołosatego.
– Droga była kamienista, a ja czułam, że każdy kamyk wbijał mi się w stopy. Szliśmy bardzo powoli, miałam wrażenie, że ta, krótka przecież, droga nigdy się nie skończy. Kuba starał się mnie zagadać, śpiewaliśmy jakieś piosenki.
– Wreszcie tabliczka informująca, że do Wołosatego zostały 4 kilometry. Czymże są 4 kilometry dla biegacza, zwłaszcza z niemal 500 kilometrami w nogach?! Tymczasem ja pod tą tabliczką... usiadłam i zaczęłam płakać! Bałam się, że nie dam rady!
– Ale siedzieć na szczęście też za bardzo się nie dało. Padał deszcz, od razu zrobiło mi się zimno. Bolało tak czy inaczej, więc znów zaczęłam biec. Krzyczałam z bólu, specjalnie wbiegałam w kałuże, żeby schłodzić stopy.

– I wreszcie meta! Nie poczułam radości. Tylko ulgę, że to już koniec. Po 209 godzinach i 48 minutach!
Opowieść Joanny to przejmująca historia walki z sobą i cierpieniem ciała i duszy. Skąd zatem biegaczka czerpała motywację, by mimo to posuwać się do przodu, nie rezygnować i przeć do celu? – Myśląc wcześniej o GSB wyobrażałam sobie, że będę bardzo zmęczona i niewyspana. To jawiło mi się jako największe trudności. Okazało się jednak, że z tym akurat nie musiałam się mierzyć. Musiałam za to walczyć z bólem!
– Od 10 lat jeżdżę na wyprawy na Daleką Północ, gdzie bardzo ważne jest kontrolowanie tego, co się dzieje z ciałem. Czy coś się nie odmraża, czy na pewno mam na tyle dużo siły, żeby jeszcze rozstawić namiot i coś ugotować? Te wyprawy nauczyły mnie obserwowania swego organizmu, kontrolowania stanu ciała i psychiki. Jeśli miałam kryzys, starałam się przeanalizować go na spokojnie.
Podczas Ultrałemkowyny-150 z niewyspania miałam lekkie halucynacje: widziałam na ścieżce jakieś postaci. Zdawałam sobie jednak sprawę, że to tylko przywidzenia i koncentrowałam się, by nie zgubić szlaku. Wszystko było pod kontrolą.
– Tymczasem na GSB... pierwszy raz od dawna wyszłam tak daleko poza strefę komfortu, że kilka razy straciłam nad sobą panowanie i wybuchałam płaczem. To dla mnie bardzo ciekawe doświadczenie w procesie poznawania swoich możliwości, granic i reakcji na trudne chwile.
– Człowiek daje sobie, brzydko mówiąc, wpierdziel, rani się fizycznie i psychicznie. Zastanawiałam się wielokrotnie w trakcie biegu, czy jest granica, po przekroczeniu której te rany się nie goją i pozostajesz zniszczony.
– Nie znalazłam odpowiedzi do dziś. Pewnie dlatego, że rana, którą sobie zadałam, szybko zagoiła się i zabliźniła. Wyszłam z tego silniejsza. To i fakt, że zdołałam choć trochę pomóc Mikołajkowi, to największe wartości mojego biegu po GSB – podsumowuje z przekonaniem Joanna Mostowska przyznając, że choć w biegu towarzyszło jej postanowienie „nigdy więcej!”, już się w niej tli pomysł na nowe wyzwanie...
Jeśli chcecie i możecie, tak jak Joanna, pomóc choremu chłopczykowi, zapraszamy na jego stronę. Tu możecie dowiedzieć się więcej o Mikołajku i wesprzeć jego rehabilitację. Zachęcamy!
Piotr Falkowski
zdj. Jakub Karp

