Szkocka robota. Nasz Glen Coe Skyline [RELACJA, ZDJĘCIA]

 

Szkocka robota. Nasz Glen Coe Skyline [RELACJA, ZDJĘCIA]


Opublikowane w pt., 27/09/2019 - 09:55

Skyline czy Skyfall?

Let the sky fall
When it crumbles
We will stand tall
Face it all together
At skyfall

[Adele – Skyfall]

Nie byłbym sobą, gdybym wcześniej nie rozkminił dokładnie całej trasy. Z tego punktu na 33. kilometrze czeka mnie najgorsza sztajcha. 900 metrów w górę na 1,8 km. Tak, średnio 50 procent na tak długim odcinku. To ile będzie w najstromszych miejscach? Z dna doliny wyruszam chyba jako ostatni z tych, którzy zmieścili się w limicie.

Ścieżka, bez ścieżki, mokro, kamienie, kępy trawy do łapania się rękami, mniej więcej cały czas tak to wygląda. Prędkość wydaje mi się żałosna, czuję się słaby jak dziecko. Czasem muszę na chwilę przystanąć. Mówiłem już, że to nie jest mój dzień. Wysokościomierz jednak wskazuje, że napieram prawie 600 pionowych metrów na godzinę, czyli wciąż w granicach przyzwoitości. Ponad sobą, cały czas w tej samej odległości, widzę dwóch współzawodników. Byle do grani, tam już będę w domu...

Ta grań to Aonach Eagach. Dla mnie będzie łatwiejsza do przejścia, niż wymówienia. W zeszłym roku, z powodu huraganowego wiatru, była wyłączona z trasy biegu. Drugi najczujniejszy odcinek całej trasy, scrambling w wyspiarskim stopniu 2, czyli tatrzańska jedynka. Tyle, co np. Gerlach przez Batyżowiecką Próbę, tylko bez klamer i łańcuchów (Orla Perć jest łatwiejsza, ma 0+). Na szczycie Sgorr Nam Fiannaidh (967 m) doganiam tamtą dwójkę. Pozdrawiamy się z wolontariuszami i lecę przed siebie.

Cała grań ma jakieś 5 km, ale długie kawałki są przebieżne. Tylko na skalnych turniach rzeczywiście są jedynkowe trudności. W najcięższych miejscach rozstawiona jest ekipa zabezpieczenia. Byłaby to dla mnie świetna zabawa, gdybym nie był totalnie zrąbany. Skalne kawałki i techniczne zbiegi przelatuję gładko, ale na każdym najmniejszym podejściu sapię jak stary parowóz. Z jednej igły złażę przewieszającą się, trójkową ścianką. Opuszczam się na klamach, zupełnie nie widząc stopni. Wchodząc na następną turniczkę widzę, że podążający za mną biegacz znajduje obejście z prawej. Ja to zawsze muszę sobie utrudnić życie...

Na ostatnim skalnym szczycie stoi wolontariuszka. Mówi mi, że zostało 8 mil, czyli niecałe 13 km. Już tylko kilka łagodniejszych hopek, a potem w dół. To najlepsza wiadomość, jaką dziś słyszę.

Na tych „mniejszych hopkach” jednak mnie całkiem odcina. Wmuszam w siebie kolejnego batona. Doganiam jeszcze jednego napieracza, jak się okazuje Brazylijczyka. Jak widać, niektórzy łapią jeszcze gorszą ścianę.

Z tyłu dochodzą ci dwaj z ostatniej sztajchy – Anglik i Portugalczyk. Otula nas szara chmura i zasłania resztki widoków. Teren jest typowo wyspiarsko-górski. Zero ścieżki, tylko trawa przetykana skałami i mokradłami. Na każdą kolejną hopkę patrzymy z nadzieją, że będzie ostatnia.

Wreszcie zaczyna się zbieg. Wypadamy naprzód z André z Portugalii. Jest siódma wieczorem, zapada zmrok, a do tego szarość chmury zmienia się w czerń i nagle zaczyna pizgać wszelkim najgorszym złem. No to wreszcie mamy Szkocję w pełnej krasie.

Zrywa się wichura i zacina poziomym deszczem. Widoczność robi się znikoma. Małe czerwone chorągiewki ledwo dostrzegamy, a w końcu zupełnie je gubimy. Czy to jeszcze Skyline, czy może Skyfall? Akcja przedostatniego Bonda działa się właśnie w tej okolicy, choć końcowe sceny kręcono gdzie indziej. A dzisiejszymi przygodami można by obdzielić niejeden film...

Dłuższą chwilę się rozglądamy, po czym próbujemy wrócić do ostatniego widzianego oznakowania. Dołączają do nas Matt i Fernando. Ktoś ma w zegarku ślad GPS, ale ten sprowadza nas na strome skały w lewo. Papierowa mapa pokazuje, że trzeba się trzymać grzbietu, lecz ten nie jest wyraźny. Postanawiamy zostać razem i rozstawiamy się w tyralierę. Limit na mecie jest do dziewiątej.

Brazylijczyk znajduje pierwszą chorągiewkę, a dalej już jakoś idzie. Wspólnie wypatrujemy kolejnych. Teren wciąż nie jest łatwy, jest miejscami stromo, natrafiamy na skalne progi i bagienka. Robi się coraz ciemniej, jednak zapalenie czołówek by tylko ograniczyło pole widzenia.

Kiedy spadamy na ścieżkę, jesteśmy już spokojni. Do mety mamy 6 km i 50 minut łatwego i znanego terenu w dół, bo tą samą drogą podbiegaliśmy. Dziękujemy sobie za współpracę. Pojedynczo w tych warunkach nie wiem, czy byśmy sobie poradzili. Wolontariusz nas odhacza, odpalamy czołówki. André i Fernando lecą naprzód, z Mattem wspólnie truchtamy, przed metą doganiamy Brazylijczyka. W Kinlochleven mimo późnej pory witają nas jak zwycięzców. Zegar pokazuje 13 godzin i 50 minut. Każdy, kto ukończył tę rzeźnię, jest zwycięzcą. Przypadkowych ludzi tu nie było. Może dlatego aż 142 na 180 uczestników udało się skończyć bieg.

* * * * *

Glen Nevis, 24 września, 18:30. Siedzę przed namiotem, gotuję na gazie kolację i popijam miejscowe piwko. Przed chwilą zbiegłem z Ben Nevisa, najwyższej góry na Wyspach. Zachodzące słońce oświetla go pomarańczową łuną. Tak dla rozruszania zakwasów weszło jakieś 18 kilosów i 1700 metrów w górę.

Ten bieg to było jedno z marzeń, które udało się spełnić. Trenowałem do niego kilka ostatnich miesięcy. Forma mogłaby być lepsza, ale przynajmniej psycha nie zawiodła. Jak zwykle u mnie, było po bandzie. Już któryś raz powtarzam, że przygody mnie lubią, a takie historie się najlepiej opisują.

Kilka marzeń i wyzwań jeszcze na mnie czeka. Teraz jednak najwyższy czas trochę odpocząć.

Grieving the saddened faces
Conquering the darkest places
Time to rest now and to finish the show
And become the music, one with alpenglow

[Nightwish – Alpenglow]

Kamil Weinberg


Polecamy również:


Podziel się:
kochambiegacnafestiwalu
kochambiegacwpolsce