Szkocka robota. Nasz Glen Coe Skyline [RELACJA, ZDJĘCIA]
Opublikowane w pt., 27/09/2019 - 09:55
A miało być tak pięknie
Na górze chmury się rozchodzą i odsłaniają się wspaniałe widoki. Po krótkim, przebieżnym odcinku grzbietowym spadamy stromo ścieżką w dolinę na poniżej 400 metrów n.p.m. Cały czas są okazje do tankowania wody w strumieniach. I znów podejście. Wbijamy się na nieco niższą, ale bardzo stromą przełęcz, gdzie łapię pierwszy kryzys. Pod górę przegania mnie całe towarzystwo, które wyprzedziłem na zbiegu.
Odbijam sobie spadając do następnej doliny. Na pomiarze jestem w 4h15, czyli kwadrans do przodu wobec założeń. Limit tutaj wynosi sześć godzin, ale po rozkminie trasy wiem, że kluczowy będzie ten następny (8h) i tu trzeba mieć duży zapas, żeby się zmieścić na tamtym. Kiedy podbiegam łagodną ścieżką w górę potoku, zaczyna coraz mocniej padać. Zakładam kurtkę.
Po nieco ponad trzech kilometrach czerwone chorągiewki skręcają w prawo na bezdroża. Bagnistą łąką się nie przejmuję, bo buty mam i tak już mokre od deszczu. Później trasa wali na szagę ostro w górę, po bardzo stromych trawach i skałach. Czasem trzeba iść na czterech łapach. Znowu mnie odcina. A miało być tak pięknie. To najwyraźniej nie jest mój dzień. Zatrzymuję się na chwilę, by wszamać batona.
Ponad przełęczą dogania mnie Szkot z wyjątkowo mocnym akcentem. Chwilę gadamy. Dobrze, że przez parę lat pracy na Wyspach nauczyłem się rozumieć chyba wszystkie dialekty. Mówi, że też złapał ścianę. Jeśli on tak cierpi wyprzedzając mnie z łatwością, to co ja mam powiedzieć?

Sztajcha wyprowadza na szczyt o dźwięcznej nazwie Stob Coire Sgreamchach (1072 m), a dalej granią na najwyższy punkt całego biegu – chociaż trudno go nazwać biegiem – Bidean nam Bian (1150 m). Żeby nie było za łatwo, z tego ostatniego robimy agrafkę na jeszcze jedną górę prawie tej samej wysokości i z powrotem. Znów mocno technicznie po skałach i piargach. Na wszystkich zbiegach nadrabiam ile mogę, ale pod górę czuję się jak żółw. Jedyny plus, to że deszcz sobie poszedł.
Kryzys jest bardziej wydolnościowy, niż mięśniowy. Chociaż latem dość mocno trenowałem w Tatrach i Beskidach, daleko mi do formy sprzed roku. Dwa poprzedzające dni intensywnej pracy dziennikarskiej przy relacjonowaniu wcześniejszych biegów i występów naszych też chyba nie pomogły. Po powrocie z agrafki na najwyższy szczyt zostaje mi około 50 minut do ośmiogodzinnego limitu w dolinie. A zanim zacznie się właściwy zbieg, czeka jeszcze jedna hopka.
* * * * *
Gdzieś w górach, 2 lutego. Kilian Jornet i Emelie Forsberg wygrali bieg i stoją na najwyższym stopniu podium. Podchodzę do nich i umawiamy się na wywiad we wrześniu w Szkocji.
Po chwili budzę się ze snu. Wczoraj dowiedziałem się, że jestem przyjęty na Glen Coe Skyline.
* * * * *
Doktorat ze zbiegania
Jak się masz, ledwo dyszysz, bierz się w garść, na co liczysz?
Psia mać, wiem, że stać cie na lepsze wyniki!
Poprawiasz statystyki ziom i wyrzucasz z siebie gniew
Przestajesz robić za tło, obudził się w tobie lew
Jakoś idzie trzymać pion, znaleźć ten zwierzęcy zew
Ostatni głęboki wdech, do góry łeb!
[Sobota – Do góry łeb]
Wąwóz An t-Sròn, 22 września, 14:20. Kiliana i Emilki w tym roku nie ma. Nie zmienia to faktu, że jestem przyparty do muru i muszę zacząć kilianować. Mam niecałe 40 minut na spadnięcie tysiąc metrów w pionie mega technicznym terenem na odcinku 2,5 km. Czas rozwalić system!
Po łagodniejszym początku, trasa spada bardzo stromym piargiem. Zsuwając się kontrolowanymi ślizgami, szybko doganiam kilkoro współzawodników. Poniżej są równie strome, mokre trawy. Tutaj chwalę sobie wybór butów bardziej na błoto, niż skały. Tych ostatnich jednak też nie brakuje, szczególnie przy kilkakrotnym przekraczaniu potoku. Nie mam czasu na szukanie dogodnych kamieni i przelatuję na dzika przez wodę do pół łydki.
Przestaję liczyć wyprzedzanych. Ciekawe, ilu z nich zmieści się w limicie. I czy ja sam się zmieszczę. Dno doliny z jeziorem Antriochtan, szosą i punktem widzę z góry już od dawna. Wydaje się tak blisko, ale w głowie ciągle siedzi pytanie, czy zdążę. Jeden zawodnik ustępuje mi miejsca na śliskiej skale. – Cheers mate, thanks a lot, oku**ajapier**lę! – angielskie uprzejmości płynnie przechodzą w rodzimą wiązankę, kiedy ledwo ratuję się z poślizgu na mokrym kamieniu. Już dawno lecę powyżej wszelkich granic ryzyka, to jest jakieś szaleństwo...
Końcówka jest najciekawsza. Wyślizgane, mokre kamienie o nachyleniu w dół. Trzeba by mieć przyssawki na nogach, żeby się tu utrzymać. Gdzie się da, zbiegam obok ścieżki po trawach, ale rzadko kiedy się da. W obu udach zaczynają mnie łapać skurcze. Po wcześniejszych przewyższeniach, pół godziny takiej zabawy nie mogło ujść na sucho. – Uważaj, ślisko – woła wolontariusz, od razu śmiejąc się z oczywistości swojego ostrzeżenia – a tam niżej są strome progi! – Zdążę na limit? – rzucam w locie pytanie. – Zabraknie ci jakichś trzech minut – odpowiada dość pewnym głosem – bo stąd się zbiega w piętnaście...
Gościa spotkam później na dole i się deczko zdziwi, kiedy mu powiem, że ten odcinek zleciałem w osiem minut.
Skalne progi są rzeczywiście parszywe. Płynie po nich woda. Zsuwam się trochę na tyłku, trochę na czterech łapach. Na bufet wpadam cztery minuty przed czasem tylko po to, by się dowiedzieć że limit nie jest liczony na wejściu, lecz przy opuszczeniu punktu. A więc kubek wody do gardła, bidon do pełna, ile się da szamy w gębę i w garść, i spieprzam przez bramkę, zanim ją zamkną! Czy ja zawsze muszę tak jechać po bandzie?
Przechodzę na drugą stronę drogi, siadam na kamieniu i robie sobie dziesięciominutową ucztę. Ten wariacki zbieg wypruł mnie do reszty. Podchodzi spotkany wcześniej Szkot i częstuje mnie chrupkami, które dostał od rodziny. To jedyne miejsce na trasie, gdzie można otrzymywać pomoc z zewnątrz. Dotarł tu chwilę przede mną, ale podejmuje trudną decyzję o zejściu, chociaż go namawiam, by dalej napierał. Jest jeszcze bardziej wykończony ode mnie.

Niektórzy rodzą się z umiejętnością zbiegania, i chyba do nich należę. Tak jak niezapomniany pies Paco, który wpadł do wody i dowiedzał się, że umie pływać. Nie pierwszy raz mi to uratowało d***. Jeśli wcześniej mogłem się uważać za zbiegowego magistra, to tą akcją zapracowałem na doktorat!


