Bieg 7 Dolin: 4 sekundy od piekła...
Opublikowane w pt., 12/09/2014 - 11:20
W Prehybie uzupełniam wodę, coś tam jem i przybywa mi trochę sił.
Kolejna góra na liście do odhaczenia to Radziejowa – najwyższy punkt na trasie (1266m n.p.m.). Dotarcie tam nie zajmuje mi dużo czasu ani nie jest jakoś szczególnie trudne, zejście trochę bardziej problematyczne.
Następny pagórek to Wielki Rogacz, którego najpierw mylnie wziąłem za Eliaszówkę mając w głowie góry z profilu trasy. Błędnie też uwierzyłem, że mogę być na 66. kilometrze przed 10 godzinami. Trochę podjadam, wyciągam mp3 dla zabicia samotności. Trochę turystów na przełęczy i miła zakonnica. Zaczyna padać, ale nawet przyjemnie, bo akurat trzeba podejść na wspomnianą już górę.
Cały czas żołądek utrudnia mi przejście do biegu. Problem tkwi chyba w lekko podgazowanej wodzie, która zaserwowali organizatorzy. „Spadanie” w dół do Piwnicznej nadaje trochę tempa mojej wędrówce. Trwa długo, potem staje się trochę nieprzyjemne, bo trzeba zbiegać po betonowych płytach. 66. kilometr coraz bliżej.
Na kilometr przed metą „oaza” źródełko zimnej wody z kranu. Wykorzystuje ją do maksimum. Dogania mnie Iza. Namawia do biegu. Doradza zakup Coli co czynie w sklepie przed przepakiem. 10:38. Zostało 6:22 do limitu w Krynicy. Nie ma mowy, żeby się poddać, teraz już może być tylko lepiej. Standardowe, zaplanowane czynności i w drogę. Słońce zaczyna grzać coraz mocniej.
Z Piwnicznej wychodzę z „zapasem” 45 minut nad limitem. Co do limitu. Gdybym wyszedł tuż przed limitem mógłbym sobie darować dalszą drogę. Dać 1,5 godziny limitu na ciężkie 11 kilometrów… dziwne.
Strome podejście kończy się w miarę szybko. W dole jak się potem okazało Łomnica. Zbieg szybko przechodzi w kolejną tym razem większą górę. Na łące rolnik z bykiem. Lepiej żeby się nie zerwał. W oddali widać burzę. Zaczyna kropić. Ulga, która potem przerodzi się w niemoc wobec błota do którego deszcz się trochę przyczynił. Uparcie do przodu. Trwa to w nieskończoność.
W lesie bagno. Dosłownie. Nie zwracam już uwagi na to, że mam buty oblepione w błocie. Na łące pełno wody. Rozpoczyna się zbieg do Wierchomli, a raczej karkołomne błotniste zejście. To tu byłem najbliżej bliskiego spotkania z ziemią. Jakimś cudem utrzymuje się w głębokim szpagacie na nogach. W końcu wybiegam na asfalt i jak to dobrze ktoś określił z grupką „skazańców” ciągniemy na limit.
Pierwszy raz zaczynam godzić się z myślą, że mogę nie zdążyć. Ląduje jednak na punkcie kontrolnym 7 minut przed limitem. Biegacz, którego pierwszy raz spotkałem za Radziejową pyta czy ciągnę dalej. Tak! Innej odpowiedzi być nie może – skorpion – uparte zwierze!
Czas na słynny stok narciarski. Idzie całkiem dobrze. Nawet wyprzedzam co nieco. Myślę, że za podejściem jest zaraz zbieganie. Tymczasem trochę płasko się robi. Już wiem, że blokada w głowie wyłącza tryb biegania. Spadek do Szczawnika boli bo cały czas hamuje, żeby się nie wywalić. Niestety już od jakiegoś czasu nie jem, żołądek nie przyjmuje. Stara sprawa, chociaż i tak jest lepiej niż na Gwincie w maju. Na nawrocie pod górę mata. Dobra dusza mówi, że do Bacówki jakieś 6 kilometrów. Została godzina do limitu. Mówi, że to ostatni ciężki moment, że jeszcze trochę intensywnego marszu i będzie ok. Szczerze mówiąc spodziewałem się tutaj jakiegoś ciężkiego podejścia, a tymczasem do samego punktu równa, leśna, prowadząca lekko pod górę droga. Udaje się, choć jest nerwowo.
Po 14 godzinach i 51 minutach odhaczam ostatni punkt kontrolny. Nie spieszę się. Odpalam telefon. Piszę krótki komunikat: „88 2L Mirinda”. Prawie jak zapis pilota rajdowego. To informacja do tych co na mecie, że jestem na 88. kilometrze i mam życzenie specjalne. Zostają 2 godziny 5 minut. Teraz już tylko z górki.
Najpierw jednak trzeba wspiąć się na Runek. 3km pod górę, 200m różnicy poziomów. Chwilę to trwa i rozpoczynam ostatni akt dramatu pt. „Mój Bieg 7 Dolin”. Ponownie mylnie przekonany, że w środę zeszliśmy z Jaworzyny przez Runek w 105 minut nie przyspieszam. Wydaje mi się, że czasu aż nadto.
Około godziny 19 ściemnia się, przychodzi chłód. Przed przełęczą Krzyżową zakładam czołówkę. Ta jednak nie daje znowu rady. Na kilkanaście minut przed 20-tą zmuszam się do truchtu. Dociera do mnie, że jest krucho. Mijam zawodnika, który jak się potem okaże dotrze na metę 10 minut po limicie. Chwilę później z tyłu plecaka wypada mi butelka wody. Sprzątam ją z drogi, żeby nikt będący za mną nie przejechał się na niej. Następuje kulminacja trudności – wiatrołom.
Po ciemku, niemalże po omacku przedzieram się kłoda po kłodzie. Nogi spadają w dziwne miejsca, nie czuję już bólu. Wiem, że muszę biec. Zostało 9 minut. Na wariata przedzieram się między drzewami starając nie zaliczyć z żadnym z nich czołówki. Widzę światełko na drodze. Czyżby ktoś po mnie wyszedł? Nie. To biegacz, którego doganiam. On jednak ostatni zbieg przy płocie pokonuje szybciej.
Ponownie asfalt. Krynica. 600m do mety. Ostry zbieg… i moje 2 minuty 30 sekund. Zapominam o ostatnich 99. kilometrach. Płuca jak nowe. Pędzę w dół w szaleńczej pogoni za metą. Nie może się nie udać. Nie mogę testować czy parę sekund po limicie też mi zaliczą.
Policja sprawnie blokuje ruch. Ostatni zakręt. Przez ułamek sekundy nie wiem gdzie wbiec. Trafiam na deptak. 400 metrów. Spoglądam na zegarek i przypominam sobie, że potrafię szybko biegać. Nie widzę jeszcze zegara, ale słyszę tłum. Nie słyszę jak dopingują, ale wiem, że walczą ze mną o każdą sekundę.
200 metrów. Dostrzegam zegar. 40 sekund. Dam radę, ale nie zwalniam. Wpadam na metę… 10 sekund przed limitem. W oficjalnych wynikach zmaleją one do… 4 sekund….
Za metą padam. Już nie muszę biec. Jestem w niebie, a piekło było tak blisko. Czuję się dobrze i po dłuższej chwili Teresa stawia mnie na nogi. Pierwsza myśl: „Gdzie jest mój medal?”. Jest. Wolontariuszka wiesza mi go na szyi. Pojawia się ekipa TVP. Wywiad przed kamerą. Chyba pierwszy w moim życiu. Chyba wychodzi dobrze. Może kiedyś pokażą.
Opuszczam strefę mety i o własnych siłach udaje się do naszej bazy na Zamkowej….
Minęły cztery dni. Nadal nie bardzo do mnie docierają te 4 sekundy. Jakże niewiele, a z drugiej strony, jakie niepojęte mechanizmy czyhają w naszej głowie. Te które mimo ogromnego zmęczenia pchają nas do przodu i te które mobilizują w tak dramatycznych sytuacjach. Niby sytuacja była pod kontrolą, a z drugiej strony to sytuacja kontrolowała mnie. Ktoś zarzuci mi, że przemaszerowałem sporą część i że jestem cieniasem - ultrasem… nie obchodzi mnie to. Dotarłem do mety, nie poobijałem się, wszystko ze mną ok!
Dziękuje ekipie z KB Maniac za wspólny pobyt i że nie roznieśliście załatwionej przeze mnie kwatery. Panu Grzegorzowi za gościnę. Współtowarzyszom niedoli na trasie za wsparcie. Przede wszystkim jednak mojej żonie Teresie za to, że wytrzymała ze mną te nerwowe kilka tygodni przed, jak i sam mój udział w tym biegu.
Tomasz Ławniczak
