Nocny Rzeźniczek Adama Ilkiewicza
Opublikowane w czw., 04/07/2019 - 13:50
Na Festiwalu Rzeźnika pojawiamy się z Gośką od kilku lat. Niekoniecznie czynnie biegając. Sama atmosfera już przyciąga. W tym roku zapowiadało się natomiast, że pierwszy raz odpuścimy jakikolwiek przyjazd. Ale co ma wisieć nie utonie i jednak postanowiliśmy pojechać - zapisałem się na pierwszą edycję Nocnego Rzeźniczka. Trasa ident fident, co klasyczny Rzeźniczek. Jedyna różnica, to godzina startu - 20. A że zawsze chciałem spróbować nocnego biegu, to to była dobra opcja na debiut. Bieszczady nie są zbyt trudne technicznie, więc można się przetestować.
O godzinie 19 odjeżdżamy wąskotorową kolejką z Cisnej. Kilka wagonów zapakowanych biegaczami, w sumie 170 osób. Gosia daje mi kopa w tyłek i ciuchcia rusza. Zastanawiam się jeszcze w drodze czy brać kijki, ale decyduję się zostawić je w depozycie. Przewyższenie nie jest zbyt wielkie (ok 1.000 m na dystansie 28km), ale kilka godzin wcześniej popadało i obawiam się warunków. Na "szczęście" okazuje się, że do plecaka trudno te kijki przytroczyć, a nie chciałem z nimi ciągle biec w rękach. Zatem zostają na starcie i po kłopocie.
Po 30 minutach dojeżdżamy. Ja tradycyjnie ubrany w jakąś zużytą koszulę garniturową , którą mogę wyrzucić przed samym wystrzałem. Zahaczam jeszcze o toj toja i po krótkiej rozgrzewce zmierzam na linię startu. Tu dość pusto i nikt się nie pcha do pierwszego rzędu. Ja po cichu mam nadzieję powalczyć o jedną z wyższych lokat, więc kręcę się około 2 rzędu. Gdy Mirek - szef Festiwalu Rzeźnika zapowiada start, w końcu pierwsza linia się formuje. Po chwili odliczanie od 10 i GO!
Zastanawiam się, jak będzie wyglądał początek i jak ukształtuje się czołówka. Na pierwsze 3 km asfaltowo-szutrowego odcina zakładam tempo ok 4.30 i obserwuję jak wysoko w stawce pozwoli mi się to uplasować. Po pierwszych kilkuset metrach odliczam ilu biegaczy jest przede mną: ok 12. Nie najgorzej. Noc wcześniej ukoncypowałem sobie, że by stanąć na pudle w kategorii wiekowej, to powinienem zakręcić się około 6 miejsca. Wpadam na pomysł by kontrolować ile osób mnie wyprzedzi, a ilu zdołam wyprzedzić ja. Liczenie pozwoli mi na bieżącą ocenę sytuacji, a przy okazji zajmie głowę.
No to lecimy. Około 1,5km widzę, że pierwsza 15ka wygląda dość stabilnie, nie ma jakiegoś żywiołowego tasowania. Choć też można zaobserwować, że 5 osobowy czub czuba się odrywa i powoli odjeżdża. Ja postanawiam trzymać się swego. To dopiero początek i prawie 30 km przed nami. Po górach. Ich tempo pewnie wytrzymałbym te kilka kilometrów, ale zaciągnąłbym dług, który w końcu musiałbym spłacić. Trzymam więc swoje.
Na początku każdego biegu zawsze trafi się ktoś, kto daje się ponieść startowej euforii, więc po 1-2 km przesuwam się na ok 9-10 pozycję. Okazuje się, że biegnę podobnym tempem co liderka kobiet. Ja ją wyprzedzam na podbiegach, ona mnie łyka na odcinkach w dół. Jest to Paulina Wywłoka - kadrowiczka polskiej reprezentacji w biegach górskich. Co chwilę zerka na zegarek i moderuje tempo - zgaduję, że opiera się o tętno. Biegnie bardzo lekko.
Po 3 km wbiegamy w końcu w las. Jestem tu bodaj już 7. Stawka się powoli rozciąga. Najbliższy gość przede mną jest jakieś 80 metrów. Wyprzedził mnie 1 km od startu i lekko powiększa dystans. Niedobrze. Powtarzam sobie jednak, że to dopiero początek i mam biec swoje.
Po wbiciu w las włączam od razu czołówkę. Jest jednak jeszcze na tyle jasno, że po kilkuset metrach ją gaszę. Wzrok się przyzwyczaja i można ciągle biec całkiem komfortowo.
Zaczynają się pierwsze górki. Ciągle na dużej świeżości więc większość robimy biegiem. Tylko odpowiednie zwolnione tempo. Sięgam pamięcią do pierwszego biegu Rzeźniczka w 2014 - wtedy w zasadzie od pierwszego podbiegu przechodziło się do marszu, a teraz te same podejścia się biegnie. Praca nie poszła w las. Jest moc. Choć oczywiście na dłuższych czy bardziej stromych odcinkach przechodzę do marszu. Na te kawałki jestem ciągle za cienki.
Po około 2km lasu dochodzę kolegę przede mną. Ten wyczuwając, że mam trochę lepsze tempo, uprzejmie mnie puszcza. Wychodzę tym samym na 6 lokatę (!). Robi się ciekawie i zaczynam się trochę jarać.
Po manewrze zauważam, że konkurent wsiada mi na plecy i zaczyna lecieć krok za mną. Generalnie nie lubię takiej sytuacji. Jest to jednak częsty standard i sam nierzadko tak robię. No i biegi górskie charakteryzują się takim przyjaznym rodzajem współzawodnictwa. Tu wzajemna pomoc i wsparcie to normalność. Myślę też sobie, że to może w sumie i dobrze, bo czując czyjś oddech na plecach będę bardziej pracował.
Biegniemy tak dobrych kilka kilometrów. Po pierwszych zadyszkach spowodowanych podbiegami, organizm łapie równowagę i w końcu wydaje się, że wpadam w rytm. Uprzednie myśli, że może zacząłem zbyt mocno ustępują, a płaskie odcinki wijących się pod nogami ścieżek pokonuję z super lekkością. Czuję się świetnie. Do tego wokół zapada zmierzch i robi się bardzo osobliwie. Duża szansa, że paradoksalnie to na tym (nocnym) biegu ujrzałem najlepszą panoramę ze wszystkich mych górskich startów. Wybiegając na chwilę na odkryty teren widzę pobliskie wzgórza w zapadającym zmroku skąpane w grubej pierzynie z mgły... Podczas biegów raczej nie zważam na krajobrazy, ale ten robi na mnie wrażenie.

