Księżyc w zenicie. Nasza Transgrancanaria Classic [ZDJĘCIA]
Opublikowane w ndz., 15/03/2020 - 16:10
Ile metrów ma ten kilometr?
Skalistą ścieżką docieram do miejsca, gdzie cztery dni temu zbiegliśmy z Magdą z Roque Nublo, i napieram w górę dalszą trasą naszego treningu. Upał już nieco odpuścił, więc tempo wzrasta. Tuż przed 18:00 pod słynną skałą wolontariusz mierzy mój czas. – Dwa kilometry – odpowiada na pytanie o odległość do przepaku.
Dwa kilosy w dół zbiegu, poniżej parkingu przy szosie, jest jeziorko z tamą. Po jego drugiej stronie siedzi fotograf i cyka mi zdjęcie. – Ile na przepak? – Dos kilómetros – odpowiada ze stoickim spokojem. – ¡Venga! – dodaje z większym ożywieniem, jak wszyscy kibice, których licznie spotykam na trasie.
Naprawdę jest tylko jeden, ale za to ostro pod górę. Cisnę do końca i wbiegam na teren pola namiotowego. Wpadam na punkt o 18:46, kiedy ktoś z obsługi krzyczy: pospieszcie się, bo zaraz zamykamy, kto nie wyjdzie do 19:00, ten będzie zdyskwalifikowany! A byłem przekonany, że limit jest na wejściu.
No nic, biorę michę makaronu z sosem i posłusznie szamię jak dziki świniak, żeby zdążyć. Dużo zawodników postanawia zejść. Przepaku nie odbieram, bo do mety starczy mi zaopatrzenia. Później zresztą się dowiem, że z wydawaniem przepaków podobno był mały bajzel. Zmywam się szybko, żeby nie przytulić DNF-a, a kurtkę i czołówkę zakładam już na zewnątrz.

Druga noc, długa noc
Za szosą czeka nas jeszcze podejście na najwyżej położony punkt trasy (ok. 1830 m), tuż pod najwyższym szczytem Gran Canarii – Pico de las Nieves. Tu też byliśmy z Magdą na treningu. Zapalam czołówkę i śmiało lecę w dół co bardziej stromych zbiegów. Na jednym z nich doganiam schodzącą pomalutku znajomą Agatę, z którą mijaliśmy się już wcześniej. Mówi, że jest totalnie osłabiona, nie skończy tego biegu i chce tylko dotrzeć do najbliższej cywilizacji. Upewniam się, że nie potrzebuje, żeby z nią zostać i że ma numer do organizatorów. Nalega, żebym leciał naprzód i tylko zawiadomił o niej najbliższą obsługę zawodów.
No to lecę, wykorzystując zbiegi. Szczególnie ten długi i stromy, prowadzący do szosy, na którym masowo wyprzedzam. Mijam Mahdiego, który jest pewny, że ukończy – później niestety będzie musiał zejść przez kontuzję stopy. Według wyników, na tym etapie zyskam 66 miejsc. Przy szosie mówię ekipie zabezpieczenia o Agacie. Obiecują przekazać zamykającemu trasę, żeby się nią zajął.
Ten 16-kilometrowy etap jest najdłuższy, i właśnie zaczyna się jego gorsza część. Szutrówka lekko w górę, krótki zbieg i niekończąca się, falująca ścieżka. Po tylu godzinach każda następna górka jest coraz bardziej męcząca. Trasa jest oznaczona co 5 km. Kiedy pojawia się znacznik 30 km do mety, wyliczam, że do punktu zostały już tylko trzy. Nie wiem, czy te kilometry uległy magicznemu wydłużeniu, czy może to ja jestem tak skrajnie wykończony i spowolniony. Nocne minuty wloką się niemiłosiernie długo, a za każdą hopką pojawia się następna, niewidoczna na profilu.
Na jednym z podejść mijam siedzącego obok ścieżki Francuza. Narzeka na kłopoty żołądkowe i prosi o zawiadomienie obsługi na punkcie. Tylko gdzie ten punkt, który już dawno powinien być? Nie wie tego również dogoniony Anglik, który jest jeszcze bardziej nieżywy ode mnie. W końcu kilkaset metrów dalej, na szczycie wzniesienia, zza drzew widać jakieś blade światło. Za przełamaniem wyłaniają się namioty.
Punkt jest w środku niczego, chociaż to miejsce ma nazwę – Hierbahuerto (101 km). Jest 22:23, czyli 22 minuty do limitu. Miałem nadgonić, ale te ostatnie 3 km się nieco rozciągnęły. Do Francuza ma ktoś iść. Ogarniam się dość szybko, szczególnie że kolejny etap to 10 km zbiegu z jedną hopką. Mam na niego dwie i pół godziny, a taki profil daje mi możliwość niezłej nadróbki.
Wykorzystaj atut
Zaczyna się ostro w dół, więc zbiegam po kamieniach przez las, na ile pozwalają zajechane nogi. Kiedy wypadam na białą, gruntową drogę w dolinie, księżyc w zenicie świeci tak jasno, że mogę wyłączyć czołówkę. Kilometr podejścia idzie mi wolno, bo jestem wykończony. Gdzieś tam dostaję wiadomość od Magdy, że jest na kwaterze i idzie spać. Rozumiem z tego, że skończyła poniżej 24 godzin. Często o niej myślałem. Bardzo się cieszę, ale nie chcę jej budzić.
Fajny zbieg z drugiej strony wynagradza zmęczenie. Później długo jest łagodnie, aż w końcu w świetle czołówki dostrzegam ostrzeżenie o technicznym zbiegu. I od razu robi się ciekawie. Trasa prowadzi bardzo stromym, piarżystym stokiem, a gdyby nie odblaski, trudno byłoby znaleźć ślad ścieżki. Osypujące się kamienie i żwir wraz z ciemnością wymagają skupienia. Zmęczenie nie pozwala mi szaleć, ale mimo to wkrótce wyprzedzam kilka osób. Poniżej, na asfalcie, doganiam następnego rodaka – Irka. Obaj mamy nadzieję, że zabudowania przed nami to bufet. Wolontariusz mówi nam jednak, że jest on kilometr niżej, pokazując skręt w dół. Naprawdę, włącznie z dobiegiem ulicami miasteczka, będą dwa...
Znów tabliczka ostrzega o „technical descent”. Rzucam się w dół, tym razem widząc więcej światełek do wyprzedzenia. – ¡Paso! – co chwilę wołam i dziękuję za miejsce. Czasem zbaczam w jeszcze trudniejszy teren, by przeskoczyć kilka osób naraz. Opuncje drapią mi nogi, lecz prędkość wydaje się bezpieczna. Mój instynkt samozachowawczy wciąż działa. To nie Glen Coe Skyline, gdzie musiałem postawić wszystko na jedną kartę. Te dwa zbiegi to jednak prawdziwy skyrunning!

Do bufetu w Ayagaures (111 km) prowadzi jeszcze długi asfaltowy dobieg. Do limitu o 1:00 mam 25 minut, a więc wiele nie nadrobiłem. Kto ma kłopoty z technicznymi zbiegami, ten może tu mnóstwo stracić. Trochę biegaczy nie zmieści się tu w czasie, choć do mety już tak blisko. Transgranarię Classic skończy 434 zawodników (64 procent) spośród 674 startujących.
Podchodząc szeroką szutrówką pocieszam się, że to już ostatnia góra, a potem już tylko prosto do domu. Już mam to w kieszeni. Wbrew wszystkiemu zrobiłem to, choć do ostatniej chwili nie wiedziałem, czy jest sens startować, a na półmetku półprzytomnie się zastanawiałem, czy warto dalej napierać. Czym to skończyłem – pamięcią mięśniową, doświadczeniem, a może tylko psychą? Tą moją mentalnością muła, która pozwala mi iść przed siebie bez niepotrzebnych rozkmin? Nie zawsze dobra cecha, ale czasem się przydaje.
Wdzięczność
Po krótkim zbiegu jestem na dnie kanionu, prowadzącego aż do Maspalomas. Trzynaście płaskich kilometrów po zestawie nawierzchni jak z najgorszych koszmarów. Takie coś mieliśmy na pierwszym etapie, tylko na znacznie krótszym odcinku. Suche koryto rzeki i usuwające się spod nóg kamienie wszelkich rozmiarów. Czy muszę dodawać, że w środku drugiej nocy napierania niektóre z nich mają twarze? Zdaję sobie z tego sprawę dopiero, gdy jeden bajbor szczerzy się do mnie trupią czachą. Odwzajemniam uśmiech i napieram dalej.
Cały ten etap idę sam. Bo biec nie mam już siły. Może tylko czasem na tych krótkich odcinkach, kiedy kamienie ustępują miejsca ziemnej drodze. A księżyc w zenicie i prawie w pełni jest naprawdę fajny. Czuję wdzięczność, że mogę go widzieć, że moc wciąż jest ze mną i że tu jestem.
Druga nawierzchnia z zestawu zaczyna się pod autostradowym wiaduktem, już w Maspalomas. To koryto kanału burzowego, pokryte nierównym betonem, coś jakby nieregularnym brukiem. Na chwilę musimy z niego wyjść na brzeg na pomiar czasu na 3,5 km do mety, by za chwilę znów zbiec na dno. Tu wyprzedza mnie Irek, który złapał nie wiem które życie tuż przed końcem.
Ostatnie dwa kilometry prowadzą bulwarem. Tu już biegnę, żeby mieć to szybciej za sobą, i nawet wyprzedzam dwóch biegaczy, przybijając piątki. Radość chwili, wdzięczność, euforia, poczucie nieśmiertelności, totalne wykończenie, pustka w głowie – wszystko po trochu. Wyszarpałem to. Końcowe 500 metrów po piasku zamyka klamrę z plażowym startem w Las Palmas. Cała Gran Canaria z buta od oceanu do oceanu, jak dwa lata wcześniej Teneryfa. Nie lubię słowa „zdobyta”, bo takich wyzwań się nie zdobywa. Co najwyżej pozwalają nam na zwycięstwo nad samym sobą, jeśli podejdziemy do nich z pokorą.
Metę przekraczam o 4:15, z wynikiem 29:15:51 i bezpiecznym, 45-minutowym zapasem do limitu. Gorące powitanie organizatorów sprawia, że każdy finiszer czuje się jak zwycięzca. Częstuję się przekąskami i piwem, robimy sobie zdjęcia z Irkiem i Danielem, którzy skończyli chwilę przede mną, i udaję się na zamówiony większy posiłek.

Wraz z gratulacjami od łódzkiego kumpla dostaję pytanie, co z Magdą. Dopiero później się dowiem, że zeszła w Ayagaures przez bardzo silne słoneczne poparzenie nóg. W ultra jednak do końca nie można być niczego pewnym...
Już się całkiem rozwidnia, kiedy po trzech kilometrach spaceru pukam do drzwi naszej kwatery. – Gratki – mówi Magda otwierając drzwi – przynajmniej ty to skończyłeś. – Dzięki – odpowiadam – ty też byłaś dzielna. Ale żaden bieg mi nie zabrał tyle zdrowia od czasu Łemko 150 i RMG Ultra.
W tym momencie jeszcze nie wiem, jak bardzo mnie naprawdę zniszczył. I że dopiero za kilka dni będę miał poczucie, że rzeczywiście go skończyłem.
Jesteś dzieckiem wszechświata nie mniej niż drzewa i gwiazdy, masz prawo być tutaj.
[Dezyderata]
Kamil Weinberg
fot. KW, Magdalena Bień


