Księżyc w zenicie. Nasza Transgrancanaria Classic [ZDJĘCIA]
Opublikowane w ndz., 15/03/2020 - 16:10
Nic nie jest stracone, póki wszystko nie jest skończone
[Jacek „Mezo” Mejer – Życiówka]
Pico de la Casa, 7 marca, 9:45. Napieramy ścieżką pod górę przez spalony piniowy las. Na długich odcinkach naszej trasy widać ślady ubiegłorocznych pożarów, które przetoczyły się przez Gran Canarię. Widać jednak, jak las się odradza. Wypalone pinie wypuszczają nowe gałązki z jasnozielonymi igłami. Piniowy las jest nie do zaj***nia.
Teraz jeszcze nie wiem, że już bardzo niedługo sam będę musiał być jak te pinie.
* * * * *
Z deszczu pod rynnę
Las Palmas, 6 marca, 23:05.

Pod koniec prowadzącego plażą pierwszego kilometra większość z nas ma buty wypełnione piachem. Większość chyba też bluzga w myślach na fantazję autora trasy. Jedyny pożytek jest taki, że bieg po takim podłożu to niezła rozgrzewka. W klasyfikacji trudności nawierzchni na tych zawodach piasek plaży Las Canteras nie zajmie jednak najwyższego miejsca.
Wbiegamy na nadmorski bulwar, którym lecimy jeszcze ponad 2 km. Trzymamy się ostrożnie gdzieś z tyłu stawki z poznanymi na starcie Mahdim, Jackiem i Danielem. Ten pierwszy to pół-Polak, pół-Irakijczyk, a zestawienie imion dwóch pozostałych łatwo zapamięta każdy miłośnik biegania, bądź też napojów wyskokowych.
Jeszcze dalej skręcamy pod wiaduktem w przyjemną szutrówkę z górką. Po drugiej stronie wzniesienia zaczyna się jednak długi odcinek jak ze złego snu. Najpierw biegniemy wśród jakichś opuszczonych ruin, a później trasa łączy się z wyschniętym korytem rzeki. Po bokach chaszcze, a pod nogami nieregularne bajbory wszelkich kształtów i rozmiarów, usuwające się spod stóp. Z deszczu pod rynnę, można powiedzieć. Czy raczej, biorąc pod uwagę że woda tu płynie rzadko, z piachu w kamerdolce.
Magda wyrwała gdzieś daleko naprzód. To ona mnie wyciągnęła na tę morderczą wyrypę, a ja dla towarzystwa, jak przysłowiowy Cygan, dałem się powiesić. Na zeszłorocznej Tatranskiej Szelmie, kiedy byłem w lepszej formie, razem dobiegliśmy do mety. Na 128-kilometrową Transgrancanarię Classic zapisałem się w grudniu, jak już bujałem się z kontuzją. Później doszły inne kłopoty zdrowotne i życiowe zawirowania, a kontuzja się pogorszyła. Dopiero w ostatniej chwili niezawodny fizjo-szaman postawił mnie do pionu.
Skutek był taki, że w miesiącu poprzedzającym bieg na treningowym liczniku miałem mniej, niż jego dystans. Jeszcze wcześniej, w styczniu, udało mi się wybiegać... całe 25 km. Ostatnią setkę biegłem na Teneryfie prawie dwa lata temu, a to miał być mój drugi najdłuższy dystans w życiu. Czy ja mam prawo to skończyć? Nigdy wcześniej nie byłem tak bardzo nieprzygotowany do żadnego startu. Przynajmniej fizycznie. Bo głowę mam zawsze gotową na małą wojnę.
Po przylocie na wyspę, dwa treningi w górach i dzień na plaży załatwiły mi reakcję alergiczną na słońce. Czoło mam spuchnięte, a prawe oko jak po walce z Kliczką. Już na starcie wyglądam więc jak pacjent zero z jakimś nowym szczepem wirusa. No nic, trzeba to rozegrać na przetrwanie...
Nocna walka
Wreszcie opuszczamy dno tej piekielnej doliny. Krótkie, strome podejście, pierwszy bufet w Arucas-Santidad Alta (17 km) z dopingującymi mieszkańcami, mimo godziny 2:18 w nocy. Przegryzka, popitka i dalej pod górę. Chłodno, mgła, mżawka. Już dużo dalej w prześwitującym przez chmury świetle księżyca majaczy pierwsza naprawdę ostra góra. Okazuje się stroma i błotnista. Pomagają kijki, bo moje typowo skalne buty się ślizgają. Szybki zbieg na drugą stronę też grozi niekontrolowanym zjazdem, ale tu już z pomocą przychodzą umiejętności.
Na szosę w miasteczku Teror wypadam z bólem brzucha, który narastał od jakiegoś czasu. Na uliczkach z powrotem doganiają mnie ci, których prześcignąłem na zbiegu. Dwa kilometry dalej wreszcie stoi namiot z bufetem (28 km). Biorę przegryzki, siadam na krzesełku i przez dłuższy czas na przemian zginam się w pół i prostuję, próbując pozbyć się bólu. Na wiele to jednak nie pomaga.
Na kolejne nocne podejście wyruszam ze spotkanym rodakiem Rafałem. Wkrótce mu jednak odskakuję i doganiam Iana, mieszkającego w Szkocji Anglika. Wspólnie pokonujemy całe długie, żmudne podejście wiejskimi drogami i ścieżkami. Uciekam mu dopiero na stromym zbiegu – nieprzyjemnym, bo prowadzącym głównie wybetonowaną dróżką. Jak zwykle czuję na nim brzuch. Jeszcze jedna spora hopka dzieli mnie od kolejnego punktu w miejscowości Fontanales na 40 km.
Jest przed 6:30, wciąż ciemno. Dalej mam bezpieczny zapas godziny i kilkunastu minut do limitu. Przy wejściu słyszę od kogoś, że trochę zawodników już tu rezygnuje. Znów próbuję coś zrobić z bólem. W międzyczasie czytam wiadomość od Magdy. Jest daleko przede mną i... też boli ją brzuch na zbiegach.
Po nocy przychodzi dzień
Szarym świtem na podejściu znający trasę szwedzki zawodnik opowiada mi, co będzie dalej. Później pod górkę trzymam tempo Kanadyjczyka Jose, a on próbuje robić to samo za mną na zbiegach. Robi się zupełnie jasno, słońce nieznacznie prześwieca przez chmury, a krajobraz do złudzenia przypomina mi Szkocję. Wraz z dobrymi wspomnieniami się rozkręcam. Jestem w stanie żwawo biec pod górę za Jose, mimo wiejącego wmordewindu.
Kanadyjczyk pracuje w różnych egzotycznych krajach i brał udział w wielu znanych biegach. Transgrancanaria jest dla niego częścią przygotowań do Badwater, na który dostał kwalifikację. Uciekam mu, kiedy trasa opuszcza szosę i stromo spada w dół skalistego wąwozu Barranco del Sao. Nie ma wiele czasu na podziwianie widoków, bo trzeba uważać na to, co pod nogami.
Wreszcie mogę wykazać się tym, co najbardziej lubię. Po bólu lewego kolana nie ma śladu, więc mogę się rozpędzić. Przeganiam Daniela i Mahdiego, a także kilkoro innych współzawodników. Robi się coraz cieplej, więc na dole jestem już nieźle zgrzany.
Szalony zbieg przechodzi w niewiele mniej strome podejście, na którym łapie mnie mały kryzys. Doprowadza ono do lokalnej asfaltowej drogi i nią do następnego bufetu przy tamie nad sztucznym jeziorem Presa de los Pérez (51 km). Po chwili docierają Mahdi, Daniel i Jose. Wszyscy jesteśmy zmachani i potrzebujemy odpoczynku, bo słońce coraz mocniej grzeje.

Bądź jak pinie
Jezioro zostaje coraz niżej w dole, a my stromo napieramy ścieżką przez spalony piniowy las. To pozostałość po pożarach, które przetoczyły się przez Gran Canarię w zeszłym roku. Widać jednak, jak las się odradza. Wypalone pinie wypuszczają nowe gałązki z jasnozielonymi igłami. Piniowy las jest nie do zaj***nia.
Z daleka widać maczugę Roque Nublo, pod którą się znajdziemy za parę godzin. Widać też Teide, moją ulubioną kupę żużlu na sąsiedniej Teneryfie. Ten najdalej na zachód wysunięty odcinek trasy dłuży się w nieskończoność, a mnie coraz bardziej zgrzewa i wysusza słońce. Choć to tylko 12 km, oprócz bukłaka mogłem jeszcze napełnić softflaski. Na ostatniej, stromej hopce przed Artenarą, gdzie kończy mi się woda w bukłaku, jest już ze mną naprawdę źle.
Na półmetkowy bufet (63 km) wtaczam się jak zombiak o 12:27. Limit upływa o 13:45. Łapię kontakt z rzeczywistością na tyle, żeby od razu zacząć się nawadniać. Woda, cola, woda, cola, woda, Sprite... W półświadomej głowie pytanie, czy jest sens jeszcze cisnąć. Pół godziny później, po dojściu do siebie, piję jeszcze dwa kubki rosołu. Woda w bukłak i jednego flaka, cola do drugiego, i nieco żywszy trup może wyruszyć na dalsze napieranie. Muszę być jak te pinie.
I znowu żmudnie do góry, w odkrytym słońcu, na jakieś 1730 metrów n.p.m. Zbieg jest dłuższy i bardziej stromy, 700 m w pionie, do Tejedy (75 km). Ten etap ma prostszy profil, ale również jest męczący. Na bufecie znów uzupełnianie płynów w towarzystwie spotkanych rodaków, bo czeka nas ponad 700 pionowych metrów rypania w upale pod widoczną stąd jak na dłoni najbardziej charakterystyczną skałę Gran Canarii. (czytaj dalej)


